Nerka w majonezie, czyli o polskim szpitalu krótka i wielce realistyczna powiastka - wspomnienia ocalonej

Za uprzejmością Kage - Sama i wielokrotnym przypominaniu mnie, bym to wstawiła, zamieszczam ten oto wytwór. I chyba aż zrobię dla Kage specjalną zakładkę, a co ;).

"Oddział ginekologiczno-położniczy w Poznaniu już raz witał mnie w swych progach zagranicznymi, nieumiejącymi angielskiego praktykantami (tak bardzo fejm, zagraniczniacy uczą się od NAS, tak bardzo służba zdrowia społecznego) i innymi atrakcjami. Głównie w postaci wyników zwiastujących mi rychłą śmierć z którymi na miejsce się udałam i krótkim "żadna śmierć, po prostu jesteś gruba" jako odpowiedzią po popełnionych badaniach. No ale wtedy nerka. Dokładniej nadnercza. Nadmiarek czegoś, równa się na trzy dni na oddział znowu! Problem z nadnerczem na oddziale ginekologicznym... No ale przecież ja wierzę w naszych lecurzy, że oni wcale nie biorą mnie tam, by wyciągać pieniądze z NFZ, tylko dlatego, że się o mnie martwią, toteż porzuciłam ciepłe łóżeczko i, co gorsza, domowe wifi... I wyjechałam.
O czwartej w nocy. A na miejsce około przed siódmą. Akuratnie, właśnie zaczęła się ustawiać kolejka moich towarzyszek niedoli. Odebrałam numerek z dyżurki i poczęłam czekać, aż zawołają mnie na stanowisko do zaobrączkowania i przebrania się w dres. Udało się. Ściskając w dłoni, nie wiadomo czemu, wyniki z poprzedniej wizyty udałam się na przyjęcie mnie do grona "proszę zaczekać, doktor zaraz panią wymaca". Poszło łatwiej, niż się spodziewałam, siostrzyczka za biurkiem mój grymas zestresu i niewyspania wzięła za uśmiech. Nawet sypnęłam żartem, dla zluźnienia atmosfery. Jakoś tak mam, że gdy się stresuję, albo rozmawiam z kimś starszym/nieznajomym, to się uśmiecham. Nienawidzę tej cechy, acz z drugiej strony to wiele ułatwia.
Anyway, po wywiadzie i zaobrączkowaniu foliopapierową wstążeczką z imieniem i rzeczami na lewej łapce udałam się do przebieralni przeobrazić się w dres.
Wtedy to nastąpiła tragedija.
Otóż przeobrażając się w dres musiałam odłożyć trzymane w łapce wyniki. Mądrze wetknęłam je za oparcie przyśrubowanego do ściany krzesełka. Nie wpadłam na to, że one mogą wpaść i wykazać się niezdolnością/niechęcią wypadnięcia. Ale wpadły, oczywiście. Z pięć minut spędziłam kontemplując co z tym faktem zrobić, gapiąc się na utracone kartki prześwitujące przez stylowe szczeliny w oparciu. Po czym dobyłam noża z wziętej z domu zastawy i dawaj, wyciągamy wyniki!
Udało się, wyciągnęłam wszystkie. Co do jednego podartego, zmiętolonego kawałka. Cóż, liczy się skutek, nie? Wepchnęłam nóż, ubrania i strzępy wyników do walizki i potoczyłam się dalej.
Szatnia. Oddać kurtę i buty. Szkoda, że nie wcześniej...
Pielęgniarka zabrała mnie i dwie inne towarzyszki niedoli windą na oddział. Poczułam się jak w domu idąc znów znajomym korytarzem, widząc znajome twarze miejscowych siostrzyczek... A potem czekając trzy, kurde, godziny w pokoju trzy na trzy w towarzystwie kilkunastu starych kobiet (dwadzieścia lat), a nawet reliktów (po trzydziestce) i zombie (po czterdziestce). Jedna to normalnie jak moja babcia wyglądała!
No, tak więc czekałyśmy. Lecurze co chwilę brali niektóre z nas na wywiady. Mnie też nie ominęło, to wtedy dowiedziałam się, że będę miała "test na nadnercza". Nigdy nie mogłam zapamiętać prawdziwej nazwy, taka specjalistyczna była. A potem powrót na jadalnię i czekamy...
No dobra, nie było aż tak źle. O pobycie na tamtym oddziale mówi się, że dwie rzeczy są zawsze dobre. Jedną z nich jest towarzystwo. I dobrze mówią. Dosiadłam się obok kilku na oko młodszych babeczek, niby to oglądałam "300" na telefonie, ale i tak...
Nie pamiętam już ich imion. Jedną nazwałam Gruba, bo była tłuściejsza ode mnie. Drugą nazwałam Grubsza, bo była tłuściejsza od Grubej. Obie miłe. No bo my, grubi, musimy być mili, bo jak nie będziemy, to nas będą wyzywać od grubych. Prawdziwy popis dała jednak trzecia znajoma, gdy zaczęły się pobrania krwi. Zagadałyśmy się chwilę, opowiadała, że studiuje, że ścisłowiec, że ma błogosławieństwo jednej miesiączki na trzy miesiące... Na co ja:
- To po wacek przyjechałaś tu, jakeś błogosławiona najwyższym szczęściem?!
- Rodzice.
To ucięło nasze dywagacje i pozwoliło usłyszeć rozmowę toczącą się obok:
- Ty, a ta co ma na ręce?
- Mój syn ma takie coś... To się zakłada i wodą leje i w ręce masz takie coś do naciskania i to strzela wodą...
Ja i Błogosławiona spojrzałyśmy w kierunku obgadywanej pani z wenflonem na ręku. Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać.
- Drakula approves - oceniła Błogosławiona
To był moment, w którym naprawdę ją polubiłam.
Potem ogłoszono badania macane. Kolejeczka, szlafroczek i po kolei wchodzimy do gabinetu. Byłam siódma w kolejce, więc zdążyłam podbudować nastrój, a potem uspokoić wystraszone towarzyszki niedoli.
No i nadeszła pora na mnie. Weszłam do gabinetu w samiuśkim przydziałowym szlafroku i laczkach. W środku Profesor, przyczyna mej obecności tu, jakaś siostrzyczka... I mrowie praktykantów. Nie miałam z nimi problemu, ostatnio też byli, ale tym razem po rozchyleniu szlafroka i usłyszeniu ocen poziomu kudłów z ust Profesora okazało się, że badanie przeprowadzi praktykant. No nie powiem, troszkę speniałam, acz zgodziłam się. Przedmiot nauki, nie? No, tylko że chłopina podszedł, wyciągnął rękę... I głowę odwrócił, czerwony jak burak. Nijak mu badanie nie szło, toteż załączył mi się, oczywiście, tryb dowcipu i zachichotałam:
- Co, aż tak jestem brzydka?
Odruchowo spojrzał na mnie, potem w dół, odskoczył, odwrócił się i powiedział Profesorowi, że ze mną okej. Jeszcze wychodząc słyszałam jaki dostawał opiernicz. Biedaczyna.
Następnie pobrano ze mnie krew. Też nie za miłe, tutejsze pielęgniarki są bardzo szybkie, ale boli. Tylko, że znów praktykant. Inny, z takim hirsutyzmem, że mój może się schować. Przez dziesięć minut tłukł mnie w przedramię tłumacząc moim żyłom, że wcale nie muszą się bać i chować, że ta igła tylko tak do wystroju wnętrza... Okłamywał je, ale skutecznie. Wkłuł się i kilka minut kręcił igłą, ale nie bolało. Dobrze wyuczony znaczy.
Powrót do jadalni zaowocował wiadomością, że przydzielają pokoje. Ja miałam trafić do tego z numerem 51. Pięcioosobowy, byłam w nim kilka miesięcy temu. Fajnie. Wzięłam manatki... Po czym usłyszałam, że jolo, trafiam do 49 i mam do godziny dziewiętnastej czekać na łóżko. Ponadto wręczono mi kubełek na siki, który "ma pani używać i zwrócić jutro o dwunastej". No ale cóż, udałam się do 49... I oniemiałam. Błogosławiona, Gruba, Grubsza i jeszcze jakaś inna ofiara! Same znajome! Cieszyłam się w duchu dokładnie dziesięć minut, nim do pokoju wparowała nam kolejna siostrzyczka i oznajmiła, że mam iść się rozkulbaczyć w 44. Mało jej nie ugryzłam. W sumie byłam cały czas na czczo, więc reakcja byłaby naturalna. No ale cudem się opanowałam i poszłam jak na ścięcie. I oniemiałam. W 44 były kobiety, które zaliczałam do gatunku zombie, w tym Babcia, czyli ta podobna do mojej grandstaruszki. Ponadto pokój dwuosobowy, a stały tam CZTERY łóżka. I to zajęte. Przecisnęłam się jakoś pomiędzy nimi do parapetu i tam rozstawiłam, rozsiadłam i zaczęłam czytać świeżo zakupiony tomik FMA. Dokładnie pięć minut, nim się okazało, że mam iść na USG.
Pod pracownią czekał już znajomy tłumek. Cudem znalazłam miejsce siedzące, co się przydało, bo czekałyśmy pół godziny. Nie żeby było na co, toż badanie, cóż, nie miało być robione jak w filmach, przez brzuch.
- E, a co, jak ja jeszcze nie współżyłam? - spytała zaniepokojona Błogosławiona
- Pozwól, że skomentuję to najbardziej uniwersalnie - odparłam równie nietęgo - Do dupy.
W sumie poszło szybko. No i nie miałam już postu, w przeciwieństwie do dwóch koleżanek z pokoju. Tak, dwóch. Pozostałe gdzieś wywieźli i już ich nie zobaczyłam. Za to... Cudem wwieziono mi łóżko! Byłam wielce zadowolona, choć by sięgać kablem do najbliższego kontaktu musiałam spać w nogach. No ale czego się nie robi dla prądu. Przy okazji posłuchałam sobie rozmowy współlokatorek o ich rodzinach itp. Babcia pozostała Babcią, a drugą panią nazwałam Zasia. Zaciągała gwarą, a w każdym zdaniu wrzucała słówko "zaś". Pasowało.
Wcześniej wspominałam, iż w tym szpitalu dwie rzeczy są dobre. Towarzystwo... I jedzenie. Zaprawdę, obiad, który nam podano, smakował lepiej, niźli ambrozja, i to nie tylko ze względu na post. Ziemniaczki, mięsko, surówka... To ostatnie odrzuciłam z wiadomych powodów, ale reszta bardziej niż zjadliwa, choć nie brzmi nadzwyczajnie. Do tego siedziałam przy stoliku z Grubą i Grubszą... Było fajnie.
A potem kolejne pobranie krwi (przez pielęgniarkę... Czyli bolało) i powrót na pokój i... I nic. Co tu robić? Miałam telefon z kilkoma filmami, ale w sumie... Stwierdziłam, iż należy się uspołecznić i w pierwszej możliwej okazji zaczęłam zagadywać z Babcią i Zasią. Nie żarłam przy nich jedzenia i nie przeklinałam, więc szybko zrozumiały, że jestem nienormalna (czy tam "wyjątkowa", różnie się mówi). Polubiłyśmy się. Babci mieli coś mierzyć z kośćmi, Zasia trafiła na operację z jajowodem w roli głównej. Trochę podywagowałyśmy, nawet o mangach, bo zauważyły, że czytam FMA od tyłu, więc musiałam tłumaczyć.
Kolacja nieco odbiegła od obiadu, acz nadal była dobra. Mięso w galarecie, masło, serek, dwa rodzaje chleba... No, dla dietowych było też co innego, dopasowane. Dbali tu nawet o tych nieludzi, wegan. Szacuneczek, panie oddziałowe. Mięso po wyjęciu z galarety i wklepaniu w chleb było całkiem smaczne, reszta też. Przy okazji zauważyłam, że Babcia również już je.
Wróciłyśmy do pokoju zadowolone, w przeciwieństwie do Zasi, która patrzyła na nas ciężko. Post to zła rzecz. Jeszcze gorzej, bo oglądałyśmy wieczorem telewizję. Darmowa, o dziwo. To się chwali. TVN. Jeden z tych pseudodokumentów pokroju "Trudnych spraw" - "Szkoła". Odcinek, w którym pierwsze skrzypce grała dziewczynka wyznająca Filozofię Głodu, czyli że do życia wystarczy woda. Ja i Babcia miałyśmy ubaw, gdy Zasia góralsko przeklinała biedną dziewczynkę z odbiornika. No cóż. Weszłam do internetu pożalić się znajomym jak bardzo mi ciężko wśród tych dinozaurów, poszłam się umyć i przebrać, zgasiłyśmy światło... I nie mogłam spać. Ocaliły mnie filmy. Zasnęłam po dziesiątej.
Gdy otworzyłam oczy było ciemno jak w czarnym tyłku afroamerykańskiego praktykanta sprzed miesięcy, ale i tak zobaczyłam że w czoło celuje mi lufa pistoletu. Strzelił we mnie, potem w towarzyszki. Mierzenie temperatury zakończone. Zasnęłam.
Obudził mnie głos Profesora. Poranny obchód. Dziś Zasia miała mieć operację, Babcia sikać do kubełka, a ja...
- A pani tu jest na [nazwa próby nadnerczy].
Nie mów do mnie "pani", nie jestem stara! - miałam ochotę się wydrzeć, ale byłam zbyt zaspana i zasnęłam.
Ostatecznie powróciłam na jawę, gdy Babcia trzasnęła mnie w łeb mówiąc, że zaraz śniadanie. Argument nie do zbicia. Ogarnęłam się w miarę swych możliwości i udałyśmy się na jadło. Podobne do kolacji, tylko szyneczka zamiast kurczaka w żelatynie. Zmiana na lepsze. Pożartowałyśmy trochę z Grubą i Grubszą, zjadłyśmy, wróciłam do siebie. O dwunastej zwróciłam swój kubełek. Nie było w nim nic, czego bym lecurzom żałowała.
Jakiś czas potem zabrali Zasię. Pożegnałyśmy ją z Babcią rzewnie... I... I...
No dobrze, może się wydawać, że pobyt w szpitalu to urlop, odpoczynek i spokój. A takiego wałka! NUDA, gorsza, niż u Witkacego! Normalnie aż nosiło, by coś zrobić, zjeść chociaż, no cokolwiek. Znaczy oprócz nauki, wiadomo, że bez przesady. Zabrane do bagażu podręczniki nigdy nie opuściły walizki.
Babcia zajęła się krzyżówkami, ale szybko się znudziła i zaczęłyśmy gadać. Zrobiło się miło. Potem jej lekarka wzięła ją na rozmowę, a ja polevelowałam w "Injustice", "Shadow Fight 2" i ściągnięte świeżo przed wyjazdem "Fist of Jesus". Nazwa mówi wszystko.
Z pół godziny potem fist of Babcia wyważyło drzwi.
- Powiedziała, że mam przejść na dietę! - staruszka pomachała mi przed oczami kartką z rzeczami. Znajoma, dostałam identyczną miesiące temu - No i po co to?! Stara jestem, z łyd i tak nie zrzucę, a brzucha aż takiego nie mam! - popatrzyła po sobie, a ja szczerze potaknęłam - A ta lista... No co to jest?! Kasza i inna soczewica, kurczak, jogurty, owoce... No co to ma być?! - jej zdenerwowanie zaowocowało wyjęciem wafelków i ich wtrząchnięciem
Nie doniosłam na nią, bo dała mi jeden.
Nie pozostałam dłużna i wyciągnęłam paczkę chomikowanych cukierków, którą również razem pochłonęłyśmy. Babcia awansowała w rankingu znajomych z turnusu na miejsce pierwsze. Bardzo pocieszna osoba.
Mniej więcej wtedy wpadłam na pomysł, by wspomnienia z przeżycia zawrzeć w szalonym opowiadanku.
Między obiadem a kolacją przywieźli Zasię. Była półprzytomna i obolała, ale w jednym kawałku. W tym szpitalu to dobrze wróży. Lecurze latali do niej co chwilę, był niezły ruch. Znów użyłam internetu, by zalać wszystkich bezkresnym oceanem mego realizmu, ogarnęłam kudły... Zasia zaczęła kontaktować. Ba, próbowała zapalić elektronicznego papierosa, ale jej nie dałyśmy. Babcia zaś obiecała, że po wszystkim zabierze nas na browary.
Babcia była super.
No ale noc nadeszła. Znowu obejrzałam jakieś filmy i poszłam spać. Nawet nie pomyślałam o tym, że nadal nie zrobili mi BADANIA.
Ale zrobili rano, po obchodzie Profesora. Pobranie krwi, wszczepienie czegoś przezroczystego i zimnego (w strzykawce był bąbelek powietrza. Tego mi nie wcisnęli, ale stres i tak) i pobranie po godzinie. TO było CAŁE badanie, na które tak naprawdę tu przyjechałam. Wkurzyłam się. Mocno.
Ja i Babcia ubrałyśmy się do wyjścia, Zasia tylko jęczała. Zrobiłyśmy jej herbatkę i zajęczała podziękowanie. Odmiana. Potem śniadanie, które pozwolono zjeść i Zasi. Cieszyła się jak dziecko, my zresztą też. Kromka chleba, bułka, serek naturalny i chyba przegotowana galaretka udająca namiastkę imitacji sztucznego dżemu. Słowa nie opiszą mego zniesmaczenia. Oczywiście zjadłam wszystko, ale to nic nie znaczy.
Profesor zawezwał mnie na rozmowę, z której wynikło, że nie dostanę leków, bo po co. No i za 4-5 tygodni mam się zgłosić po wyniki moich nadnerków. I tyle. Byłam wolna, Babcia zresztą też, bo znała się z pielęgniarką i ta załatwiła jej wypis szybciej. Pożegnałyśmy Zasię, która czekała na odbiór rodziny, zrobiłyśmy jej jeszcze jedną herbatkę, coby nie darła się po pielęgniarki... I zjechałyśmy windą na dół, ku szatni.
Pół godziny minęło, nim nam kurty i buty wydali. Wszystko przez kolejny trzydniowy nabór. Z jedną z "nowych" nawet chwilę zagadałam. Tymczasem z góry zjechała moja ekipa. Babcia poszła, ja swoje rzeczy miałam, ale i tak czekać na transport musiałam. Obsiadłyśmy więc z dziewczynami korytarz żartując i trajkocząc, aż w końcu oddali im kurtki i towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Zostałam sama, czekając na rydwan ciemności w postaci samochodu, taty i babci. Przybyli, oczywiście.
A potem pędzikiem do Ikei po talerze.
Trzy dni w szpitalu. Łącznie może ze dwie godziny badań.
Ale ocalałam...
Ocalałam... I zadaję sobie jedno jedyne pytanie.
Gdzie browar od Babci?!"
~ Kage - Sama

Komentarze

  1. Pozdro dla Babci, Zasi, Grubej, Grubszej i Błogosławionej :D Pjenkne wspomnienia...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Witaj! Zapraszam do komentowania ;)

Zobacz też

Powiew lat dziewięćdziesiątych, czyli rąbanka z morałem ~ Recenzja by Kage - Sama

Dlaczego nie mam autorytetów?

Szacunek - słowo tabu

Top 20 seriali ~ ranking Kage

in memoriam

Ideologia LGBT

Historie z życia wzięte part 2

Alee... Ale wolność słowa!

Jak podawać heroinę - "Xena Wojownicza Księżniczka: Sezon 2"

Córka Czarownic